Translate

sobota, 31 marca 2018

90.Nocna wyprawa


 Pomyślałam, że dosyć dawno mnie tu nie było i dawno nic nie wrzucałam.
Niestety ostatnio dopadła mnie tzw. Blokada pisarska,
miałam lekkie problemy zdrowotne i naukę,  przez co zupełnie straciłam siły, chęci i motywację
do dalszego pisania. 
Ale! Ale!
Wystarczy już tego marudzenia, w końcu wracam z kontynuacją, ponieważ
nie mam w zwyczaju zostawiania niedokończonych historii.
Także miłego dnia/nocy/ranka i do następnego
Ps. Czarodzieju! Koniecznie zostaw komentarz, z góry dzięki!
~B.R.~



-Chcę iść zobaczyć moją córkę.-Powiedziała pewnie blondynka.-Muszę iść tam z wami.-Wierzchem dłoni co chwilę ocierała ściekające łzy.
-Pani Catchet...-Zaczęła spokojnie Jackie, wcześniej wymieniając spojrzenie z Fredem.-Nie wiem czy sprowadzanie pani do siedziby Zakonu jest dobrym pomysłem, tam przez całą dobę budynek jest otoczony przez naszych wrogów, a pani jest mugolem przez co pani bezpieczeństwo szczególnie teraz...-Ucięła i upiła łyka wcześniej przygotowanej przez panią Catchet herbaty.
-Jackie po prostu chciała panią poinformować o tym co się stało z Mallory, ale rzeczywiście w dzielnicach mugoli jesteście teraz bezpieczniejsi.-Wyjaśnił spokojnie Fred.
-Błagam was, muszę być przy moim dziecku!-Prosiła ich kobieta, ta informacja, że jej córka może mieć poważne powikłania była dla niej bardzo trudna.
-Fred, matka Mallory powinna być przy niej, może to sprawi, że się wybudzi...-Westchnęła szatynka już sama nie wiedząc co robić dalej.
-Ahh...Kingsley nas chyba zabije za sprowadzanie nowych gości do kryjówki, ale dobrze...
-Proszę wziąć ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy.
-Dziękuję ci kochanie.-Blondynka przytuliła dziewczynę mocno i po chwili zniknęła na drugim piętrze domu.
-Musimy jeszcze zaplanować jak wydostać stąd rodzinę Mallory w razie niebezpieczeństwa, może zostawmy tu świstoklik?
-Tak, masz rację, może chociaż jakoś zdołamy im pomóc.
-Chcą za wszelką cenę odizolować mugoli od czarodziejów...-Westchnęła.-...Ale to tyczy się również szlam, więc nie wiem co będzie jeśli nas wytropią...
-Zwariuję przez te cholerne ideologie, gdyby znów mogło być tak spokojnie....-Westchnął i zaczął przechadzać się po salonie.-Dobrze ich znasz, prawda?-Rudzielec uśmiechnął się lekko przyglądając się zdjęciu dwóch dziewczynek na kominku.
-Wiele dla mnie znaczą, są jak druga rodzina...-Wzięła zdjęcie, aby przyjrzeć mu się bliżej co też wywołało u niej szeroki uśmiech.-Choć Duke też był dla mnie kimś ważnym, a teraz już nie wiem komu mogę ufać i na ile...-Westchnęła ciężko.-Pieprzony zdrajca, nie mogę zapomnieć o tym co zrobił Mallory, przez tyle lat się przyjaźniliśmy, Mallory chyba nawet czuła do niego coś więcej, a on tak ją urządził...W zamian za to, że co miesiąc przemieniała się dla niego w animaga i pilnowała, nie mogę pojąć dlaczego to zrobił...-Opadła na sofę i pokręciła przecząco głową.
-Podczas wojny ludzie robią głupie rzeczy pod wpływem strachu i różnych emocji, może to go nieusprawiedliwia, ale...i tak już nic na to nie poradzimy, może ja nauczę się być animagiem i razem jakoś damy sobie z tym radę...
-Dobry z ciebie facet Fred...
-A czy kiedykolwiek było inaczej?-Powiedział i oboje się zaśmiali.
-Taa...-Przytaknęła, bo nagle przestała go już słuchać, przyglądając się przez okno domowi na przeciwko.
-To twój dom, prawda?-Zapytał, a ona twierdząco pokiwała głową wciąż wpatrując się w miejsce tak świetnie jej znane.-Co się stało z twoją rodziną?
-Kazałam im wyprowadzić się w bezpieczne miejsce, są teraz w innym kraju u rodziny mojego ojczyma, tam są bezpieczni.-Wyjaśniła.-Ale i tak tęsknię za mamą...
-Jestem gotowa, możemy ruszać.-Oznajmiła matka Mallory, zostawiając na stole liścik informujący rodzinę o jej nocnej wyprawie, aby niepotrzebnie się nie martwili.
-W takim razie chodźmy.

**********
-No to teraz tylko cichaczem, żeby nic nie zauważyli.-Zaśmiał się Fred, gdy udało im się w trojga deportować na werandzie domu profesorki. Okolice spowijała mgła, a zakapturzone postacie, które otaczały dom nie umilały w tym wszystkim atmosfery.
-Co to za ludzie!?-Zapytała przerażona matka Mallory.
-Właśnie ci, których unikamy, ale od tego miejsca-wskazała na brzeg werandy-jesteśmy bezpieczni póki co, ale i tak wydaje mi się, że aurorzy szykują zmianę kryjówki, choć to tylko moje przypuszczenia...
-Proszę przodem!-Powiedział Fred, otwierając szeroko drzwi i przepuścił kobiety przodem, na co Jackie prychnęła.
-Pewnie większość Zakonu już śpi...-Odezwała się szeptem Jackie. Przez cały hol szli w zupełnej ciszy, a drogę oświetlała im różdżka trzymana przez dziewczynę.
-Nie uważasz, że powinniśmy kogoś powiadomić, że sprowadziliśmy tu matkę Mallory?-Zapytał szeptem Fred.
-Na razie i tak większość śpi...
-To tutaj.-Szatynka wskazała blondynce drzwi sali szpitalnej, które w tym samym momencie otworzyły się powoli, a w świetle różdżki ukazał się George.
-Gdzie wyście byli?!-Zapytał rudy oskarżycielskim tonem.
-Shhhh!-Uciszyli go oboje w tym samym momencie.
-Jackie się uparła, nie mogłem pozwolić, żeby poszła sama!-Zaczął się tłumaczyć.
-Nie potrzebowałam eskorty, do niczego cię nie zmuszałam!-Powiedziała dziewczyna z wyrzutem i zrobiła obrażoną minę.
-FREDZIE WEASLEY!-Fred zaklął cicho pod nosem i odwrócił się, za jego plecami stała Molly Weasley w żółtym szlafroku. Był środek nocy więc to, że była o tej godzinie na nogach nie świadczyło o niczym dobrym.
-Znów można się poczuć jak szczeniak...-Pomyślał Fred, gdy pani Weasley zaczęła swoją litanię.-Chyba już zapomniała ile mam lat...
-...i w ogóle jak mogłeś wciągnąć w jakieś chodzenie po nocy tą dziewczynę!? Jesteś skrajnie nieodpowiedzialny! I ty mówisz o sobie, że jesteś D O R O S Ł Y!? Nie zostawiliście nawet żadnej widomości gdzie idziecie i to jeszcze o tej porze...
-Mama ma rację zniknęliście bez słowa...-George chyba również zmienił front, świetnie, nawet on.
-Pani Weasley, to moja wina, Fred chciał iść ze mną, bo się martwił, zresztą też jest zamieszany w sprawę Mallory, a jej matka chyba zasługuje na wyjaśnienie no i...-Na szczęście Jackie od zawsze miała gadane.
-Co nie zmienia faktu, że Fred zignorował wszystkie moje patronusy, a ja przez pół nocy zastanawiałam się gdzie ty się szlajasz i co ci jest!
-Mamo! Zaraz obudzisz cały Zakon!! Nie możemy dokończyć tej rozmowy rano? Poza tym matka Mallory...
-A więc to pani jest...
-Sheryl Catchet, przepraszam za okoliczności tego spotkania, ale gdy usłyszałam co się stało mojej córce...Sama ma pani dzieci, rozumie pani...-Mówiła kobieta, a łzy ciekły po jej policzkach.
-Oczywiście, powinna pani być teraz z córką, rozumiem to.-Powiedziała Molly łagodnym tonem i już chciała zaprowadzić kobietę do skrzydła szpitalnego, ale jeszcze raz odwróciła się i rzuciła Fredowi karcące spojrzenie.-A my jeszcze dokończymy sobie tę rozmowę.-Dodała i zatrzasnęła za sobą drzwi.
-George, jak mogłeś wziąć stronę mamy!?
-Przez ostatnie miesiące uganiasz się tylko za nimi-wskazał na Jackie i pewnie miał też na myśli Mallory-myślałem, że jesteśmy bliźniakami, zawsze razem, co z naszymi wynalazkami?!
-Ej! To ty zacząłeś kręcić z Angeliną i ostatnio miałeś mnie kompletnie gdzieś, a teraz zachowujesz się jak głupi gówniarz! Zresztą jakbyś nie zauważył sytuacji, Mallory jest w śpiączce i może zostać wilkołakiem albo nawet gorzej, a ty w takiej chwili chcesz mnie zostawić i robić mi wyrzuty! Mam dosyć tej dyskusji, w ogóle mam już dosyć, idę spać, dobranoc Jackie.

**********
Tu gdzie zaklęcia antydeportacyjne i chroniące działały doskonale Harry nie miał innego wyjścia i zostało mu pokonać dzielący go od celu dystans na piechotę. Był wczesny ranek, słońce powoli przebijało się już przez chmury, tworząc pomarańczowe smugi. Brunet nie przez przypadek wybrał akurat tę porę, chciał za wszelką cenę uniknąć niewygodnych pytań gdzie ma zamiar pójść i dlaczego. Nie dość, że ciągłe pytania strasznie go już męczyły w dodatku uznał, że lepiej będzie, gdy nikt nie będzie wiedział gdzie znajduje się Ginny, w razie gdyby rzeczywiście ta informacja miała dotrzeć do sekty poprzez szpiegów. Śnieg już topniał i w końcu można było odczuć nadchodzącą wiosnę. Harry przez cały czas szedł tylko przed siebie, niosąc w ramionach śpiącą Ginny. Dziewczyna zakryta była pod czarną peleryną z kapturem, całe jej ciało było pełne niezidentyfikowanych znaków po klątwie. Harry w obawie o jej stan wiedział, że teraz może iść po pomoc tylko do jednej osoby. W końcu na horyzoncie pojawił się upragniony dom.
-Już prawie jesteśmy...-Powiedział, choć nie miał pewności czy towarzyszka w ogóle go teraz słucha. Ostatnio nie tylko na jej ciele przybywało znaków, ale też całkowicie osłabła z sił do tego stopnia, że nie była już w stanie sama się poruszać. Aurora wyszła na werandę, a poranny wiatr rozwiewał jej czarne loki i długi, czarny sweter. Mimo, że brunetka już na nich czekała, z zewnątrz przez zaklęcia ochronne wciąż nie można było jej dostrzec, dopiero, gdy upewniła się, że to na pewno oni na chwilę zdjęła osłony i wpuściła gości do środka. Kiedy Harry ułożył Ginny na kanapie i zdjął jej kaptur można było zobaczyć wiele wyżłobionych na bladej skórze identycznych znaków.
-Merlin jasny...jest gorzej niż się spodziewałam...-Kobieta wykrzywiła usta w grymasie.
-Przepraszam...znowu sprowadzam kłopoty na czyjąś głowę, ale próbowałem znaleźć rozwiązanie, ale nie umiem zdjąć tej klątwy. Trudno mi to przyznać, ale ja...kompletnie sobie z tym nie radzę! Jesteś jedyną osobą, która może pomóc Ginny...Nie przyszedłbym tutaj gdyby chodziło tylko o mnie..-Przyznał i okrył rudowłosą kocem.
-Przecież wiem Harry...-Uśmiechnęła się promiennie i wzięła jego dłonie w swoje.-To dla nas wszystkich trudne, ale czy nie obiecałam, że teraz będę z tobą już zawsze? Może to i silna klątwa, ale miałam już różne przypadki i choćby nie wiem co znajdę sposób, żeby się jej pozbyć.
-Nie mogę jej stracić...-Powiedział bliski łez.
-Wiem.-Powiedziała odgarniając kosmyk z jego czoła gdzie znajdowała się blizna. Po chwili jej czarne oczy też napełniły się łzami-Tym razem nie zawiodę, obiecuję...